top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraAnastasia Cariuk

Bruksela jako idealny city break?


*post z 2019*

Kiedy Paryż, Rzym, Barcelona czy Londyn są już wykreślone z listy must-see, patrząc na mapę Europy zdajesz sobie sprawę, że to tylko kropla w morzu. A po odwiedzeniu trochę mniej obleganych przez turystów miejsc, takich jak włoska Bolonia, o której pisałam, nabierasz ochoty wizytę miejsc, gdzie nie trzeba się przedzierać przez ludzką dżungle. Od dawna myślałam o Brukseli, choć wiele osób mówiło, że nie ma tam za bardzo nic do oglądania. Czy tak jest faktycznie pojechałam sprawdzić na własne oczy, bo, jak wiadomo, co człowiek, to opinia.


Ba, było by nie do końca szczere ukrywać, że weekendowe wyjazdy z Dublina, gdzie teraz mieszkam, są również definiowane cenami biletów kochanego Ryanair (of course!). Podróż w godzinach porannych w środku tygodnia i powrotem dnia następnego późno wieczorem to koszt zaledwie €80 na dwie osoby. A to daje dwa dni na zobaczenie belgijskiej stolicy przez swój pryzmat.


Podróż przypadła na wietrzny marcowy poranek i po trochę nerwowym lądowaniu, wydostanie się z lotniska zajęło nam jakieś 15 minut. Lotnisko zwane jest Zaventem, tudzież Port lotniczy Bruksela (Luchthaven Zaventem), oddalonego 15 km od centrum miasta. Jest dobrze oznaczone, sprawnie działające ze sklepami i wszystkim, co zazwyczaj potrzeba na lotnisku.


Z poziomu -1 co 10 minut odjeżdżają pociągi do Luxembourg (nie mylić z państwem!), przystanku tuż przy Parlamencie Europejskim oraz na główny dworzec kolejowy Bruxelles-Central/Brussel-Centraal, który znajduje się 350 m od wielkiego placu miasta (Grand Place). Bilet na pociąg kosztuję €8.90 na osobę. Zaś, na poziomie 0, tuż po wyjściu z lotniska, do miasta co 15 minut odjeżdżają autobusy nr 12 oraz 21. Bilet należy zakupić w automacie (są 3 do dyspozycji bezpośrednio na przystanku) albo zapłacić więcej i kupić bilet u kierowcy. Cena w automacie to €4.50, u kierowcy – €6.

Z lotniska można również dojechać do centrum, korzystając z innych firm przewoźniczych czy dostać się w inne rejony Belgii. Po taką informację warto zajrzeć na oficjalną stronę lotniska ze szczegółową mapką.


Wysiadając na stacji Luxembourg znajdujemy się tuż na rogu Place de Luxembourg oraz Rue de Treves. Tu też odkrywamy fajną knajpkę-sieciówkę, którą później widzimy często w innych częściach miasta oraz na lotnisku. EXKi z marchewką w swoim logo, to taki Pre-A-Manger po belgijsku. Pyszne sałatki z komosą ryżową czy jaglanką, zapiekanki z risotto lub pure ziemniaczanym, świeże bagietki, croissanty, wegańskie desery etc. Jest to lokal samoobsługowy z wieloma wegetariańskimi/wegańskimi opcjami. Stąd udajemy się na piechotę do muzeum sztuk pięknych, co zajmuje około 15 minut. A że pogoda jest dość dobra i nie pada, decydujemy się przełożyć muzeum na później i pospacerować po starówce, póki nic nie kapie na głowę. Mile zaskakuję to, że miasto nie jest super płaskie, a położone tak jak by “schodami” na kilku wzgórzach. Dzięki temu spacer to też poniekąd panoramiczna prezentacja miasta, która w nocy też wygląda uroczo.

dzień / noc

Dystans od muzeum do wielkiego placu to kolejne 10-15 minut piechotą. Podążając Rue de la Madeleine mijamy liczne galerie sztuki oraz uroczą księgarnie, do której nie sposób jest nie zajrzeć.


Kilka kroków dalej już się zaczyna totalne szaleństwo, bo okazujemy się w samym sercu czekoladowej rozkoszy. Wiedziałam, ze Belgia jest znana ze swojej czekolady, a mi najbardziej smakują czekoladki Guylian i ich znana seria Frutti di Mare. Ale że napotkam tyle rodzajów pięknie ozdobionych, starannie ułożonych, zapakowanych, prezentowanych… Eh, na każdym kroku są sklepy z czekoladą i nawet jeśli jej nie lubicie (są tacy?), warto jest po prostu zajrzeć ze względu na estetykę. My po luksusowe czekoladowe doświadczenie udajemy się do Les Galeries Royales Saint Hubert (2 minuty od wielkiego placu). Są to jedne z pierwszych zakupowych arkad wybudowanych w Europie w roku 1847. Dawniej za wejście do tej galerii trzeba było zapłacić, teraz jest ona całkowicie za darmo, chociaż nie każdy sklep jest tu na każdą kieszeń.

Pod tymi arkadami znajdziecie mnóstwo “czekoladowych” sklepów, w tym między innymi Neuhaus. Pochodzący ze Szwajcarii Jean Neuhaus otworzył pierwszy sklep z czekoladą właśnie tutaj, pod arkadami, w 1857. Jego biznes natomiast zaczynał się od tego, ze otaczał czekoladą lekarstwa, żeby łatwiej było je przełknąć.


Na gorącą czekoladę idziemy do sklepu Pierre Marcolini, zwanego niekiedy “czekoladowym haute couture”. W odróżnieniu od innych producentów, którzy dążą do tego, ażeby ich czekolada smakowała każdemu, Marcolini skupia się na wydobyciu unikatowej esencji pochodzącej z danego regionu czy plantacji. Pierre jest urodzony w Belgii, korzeniami sięga Włoch i w wieku 54 lat wciąż pracuję nad odkrywaniem nowych niepowtarzalnych smaków.

pyszności od Marcoliniego

Kolejny przystanek dosłownie minutę dalej jest na macarons, czyli makaroniki, które jak się okazało są tu znane tak samo jak we Francji. Właśnie w sklepie Les Délices du Roy znajdziecie bogatą i pyszną selekcję makaroników w ponad 20 smakach. Ale nie tylko, bo jest tu też ponad 300 rodzajów herbat oraz innych słodyczy. Smak cytryny z czekoladą oraz marakui mogę zapisać do najlepszych makaroników, które dotychczas próbowałam. Jeden makaronik równa się jeden euro.

Tyle już zjedzone, a nie zdarzyliśmy nawet dojść do wielkiego placu. Udajemy się do wyjścia z tego zawracającego głowę, pachnącego czekoladą miejsca, i idziemy na Grand Place. 2 minuty i już podziwiamy każdy budynek stojący na tym placu. Jest przepięknie! Każda kamieniczka tutaj ma swój symbol (Dom Łabędzia, Dom Lisa, Dom Wilczycy itd.) i już wyobrażam sobie siedzenie i wpatrywanie się w każdy szczegół w przyjemny słoneczny dzień.


dzień / noc

Całość starego miasta jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Plac ten wytyczony został jeszcze w pierwszej połowie XIV wieku, a ratusz wybudowany pół wieku później, przy czym wieża wysokością 96 m została dobudowana jako ostatni element. Ratusz ten jest jednym ze szczytowych osiągnięć gotyku brabanckiego wywodzącego się z Holandii. Pod koniec XVII wieku plac był niemalże całkowicie zburzony przez francuzów, ale odbudowany trzymając się jednolitego stylu architektonicznego.

Na placu oprócz ratusza i licznych kamienic znajduje się budynek dawnego więzienia w stylu neogotyckim, zwany Maison du Roi. Mieści się tu obecnie Muzeum Miasta. Poza tym, co dwa lata na tym placu odbywa się wydarzenie zwane Dywanem Kwiatowym (Flower Carpet | Le Tapis de Fleurs), kiedy to blisko 120 wolontariuszy wykłada wzór z miliona kwiatów begonii w mniej niż 4 godziny. Najbliższe wydarzenie odbędzie się w sierpniu 2020 roku (*a tak naprawdę dopiero w 2022 po dwóch latach przerwy przez pandemie odbyła się kolejna impreza). Istne szaleństwo!

Trafiliśmy w deszcz, wiatr i szarość, ale i w takich warunkach można się zachwycać tym miejscem. Na przykład z wewnątrz ratusza. Przewodnik po angielsku oprowadza niemalże codziennie, bilet kosztuje €7 na osobę, a wycieczka zaczyna się o 14.00 (wycieczki w innych językach również są dostępne). Stojąc prosto do budynku ratusza, po jego prawej stronie zobaczycie Punkt Informacyjny, gdzie można kupić bilety. Podczas zwiedzania przechodzimy przez Galerię portretów prezentującą kilka osób, którzy w XVII-na początku XIX wieku zajmowali te tereny, dalej mijamy galerie Grangé, nazwaną imieniem malarza, który dostał nakaz malowania władców Brabancji (księstwo historyczne obejmujące część Belgii oraz Holandii).

A poniżej zobaczycie salę, skąd zarządzano Brabancją, można powiedzieć ta sala to taki przodek współczesnego parlamentu. Teraz zasiada tu izba miejska.

Tuż za tą salą znajduje się Pokój Maksymiliana (Salle Maximilienne/Salle du Collège) gdzie burmistrz i radni omawiali szczegóły projektów, które zamierzali przedstawić. Dalej przechodząc przedpokojem burmistrza, gdzie w przeszłości znajdował się sekretariat administracji posiadłości Brabancji, wychodzimy na główne schody, prowadzące do sali gotyckiej oraz ślubnej.

Mimo, że nie lubię piwa, w ramach przerwy udajemy się do najbliższej knajpy na samym placu, żeby skosztować kolejnego specjału Belgów. Jeśli jest miejsce, warto siadać na parterze, gdzie widok na starówkę można podziwiać przez wielkie i długie okna. Pierwsze piętro też ujdzie, tyle że w trochę “więziennym” stylu.

Opinia moja się nie zmieniła po próbie tutejszego piwa, ale ciekawe jest to, że każdy rodzaj tego trunku jest nalewany do dedykowanych szklanek, które są czasami dość wyszukane. To właśnie w Brukseli znajduje się znane Delirium Cafe, które zostało wniesione do książki rekordów Guinnessa pod względem ilości sprzedawanych tam gatunków piw, a jest ich aż 2004! Jeśli ktoś jest smakoszem, to w pełni się tam odnajdzie Tymczasem w knajpce Le Roy d’Espagne ceny to około €5 za piwo lokalne plus widok starówki gratis (nawet z-za kratek).

Czas na pozostawienie plecaków, a to znaczy, że idziemy w głąb starego miasta w stronę Saint Catherine. Tam mamy zabukowane airbnb. Jeśli jeszcze 2 lata temu zawsze byłam w stanie znaleźć dobre miejsce w przystępnej cenie na booking.com, teraz już tylko sprawdzam dla zasady. W europejskich miastach najczęściej ląduje w mieszkaniach oferowanych na airbnb i zazwyczaj dobrze na tym wychodzę (lepsze warunki oraz cena). W swoim poście o Bolonii bardzo mocno polecałam miejsce, do którego trafiliśmy. Tutaj nie do końca mogę dać łapki w górę. Lokalizacja jest dobra, widok z okna jest mega (okna wychodzą na gmach gotyckiego kościoła św. Katarzyny), natomiast kompletna dezorganizacja z check-in (opóźniony o godzinę bez żadnej informacji), ignorancja zgłoszenia niedziałającego wi-fi, czy pochodzący nie wiadomo skąd dziwny smród, to są rzeczy, które nam się przytrafiły i takie jest właśnie ryzyko airbnb. Abyście byli uprzedzeni, mieszkanie w którym byliśmy można zobaczyć tutaj, opinie na jego temat były natomiast bardzo pozytywne.

Nasz jedyny wieczór w Brukseli zdecydowaliśmy się spędzić w “czterech ścianach” ze względu na pogodę, tyle że nie w “pachnącym” mieszkaniu, a w jazz barze zwanym The Music Village, znajdującym się na tyłach ratusza. Jest to najpopularniejsza pozycja na liście barów o takiej tematyce w mieście. Trochę obawiałam się słabej turystycznej atmosfery, ale ku mojemu miłemu zaskoczeniu, nic podobnego nie zastaliśmy. Wejście jest za darmo i nawet we wtorek wieczorem jest sporo ludzi, choć zawsze można znaleźć miejsce, a od 21.00 odbywa się jam session. Muzyka jest świetna, dawno nie słyszałam tak jakościowego jazzu i jak dla mnie to miejsce to wisienka na torcie zwiedzania miasta! Lampka wina to koszt €4.

A powracając do domu decydujemy się spojrzeć na jakże znany symbol Brukseli, czyli Mannekin Pis. Nie to, ze gardzę symbolami, ale nie było to na mojej liście pozycją nr 1, gdyż nie za dużo jest do zobaczenia! Zaledwie 5 minut od jazz baru, tudzież od wielkiego placu i oto jest, malutki chłopczyk, tzn jego brązowa figurka. Nie oczekujcie nic wielkiego, to jest naprawdę “mały” symbol w porównaniu do popularności, która się cieszy.

Nie ma konkretnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ta figurka jest tak popularna, ale historie na jej temat są realistyczne i nie bardzo. Podobno w taki sposób farbowano w przeszłości skórzane wyroby, a przemysł ten był niegdyś bardzo popularny na tych terenach. Inna legenda mówi, że taki siusiający chłopczyk był złapany na ulicy i w celach zawstydzenia postawiono tę figurkę. Dla zainteresowanych innymi symbolami o podobnej tematyce, można też odwiedzić Jeanneke Pis czyli “siusiającą dziewczynkę”, znajdującą się na końcu ślepej uliczki, obok Rue des Bouchers oraz Zinneke Pis – “siusiający pies”, na chodniku ulicy Rue de Chartreux.

Na “nocne grzechy” zachodzimy do Fritland, jednego z najbardziej popularnych miejsc na frytkowy obłęd. Znajduje się on przy La Bourse de Bruxelles czyli budynku Giełdy Papierów Wartościowych w Brukseli. Otwarte jest bardzo późno, ale oprócz tego, że bardzo kocham ziemniaki (niestety!), to nie wiem dlaczego to właśnie frytki są wpisane na listę lokalnych specjałów. Podobno, jest tak przez sosy, które wraz z frytkami można skosztować. Tutaj nie spróbujecie nic wyszukanego, prócz keczupu, majonezu i ich mieszanki. Nie byłam, ale czytałam, ze Friet Flagey na placu Flagey ma najtańsze i najlepsze frytki z wielkim wyborem sosów. A w okolicy placu Jourdan tuż przy europarlamencie znajduje się Chez Antoine z, zdaniem niektórych blogerów, najlepszymi frytkami w mieście, prowadzone od 1948 roku przez dwie urocze panie w starszym wieku.

Czas na mój highlight numer dwa, czyli Królewskie Muzea Sztuk Pięknych (Musées Royaux des Beaux-Arts). Muzeum jest otwarte od 10 rano, usytuowane 10 minut na piechotę od wielkiego placu. Decydujemy się na główną wystawę, kosztującą €10 i obejmującą dwie główne sekcje – 1) muzeum Fin-De-Sciele z pracami Alfonsa Muchi, Davida, Ensora oraz 2) muzeum Oldmasters z dziełami Bruegela, Rubensa i Van der Weydena. Są tu dostępne darmowe locker’y (trzeba wrzucić monetę €1 albo €2, która jest zwracane po otwarciu). Zwiedzanie głównej części muzeum zajmuję około 2-3 godziny. Ja od razu szukam obrazy Pieterem Breugelem starszego, gdyż jestem zafascynowana jego szczegółowością, ukrytym dramatyzmem oraz wybaczy mi każdy, kto ceni jego twórczość, podobieństwem do Boscha, którego obrazy zresztą kopiował na początku swojej kariery. Breugel jest holenderskim (flamandzkim) malarzem epoki renesansu i w związku z 450 rocznica śmierci artysty we współpracy z Google Arts and Culture powstał projekt “Unseen Masterpieces of Breugel” (Niewidzialne Arcydzieła Bruegela). To jest multimedialna wystawa, która znajduje się w pierwszej sali po prawej stronie tuż za wejściem do muzeum (po kontroli biletowej). To trwające kilka minut prezentacje na trzy ściany najciekawszych obrazów malarza, gdzie w dostępny i technicznie zaawansowany sposób opowiada się o kwintesencji poszczególnego dzieła (w tym znajdujące się za granicą). W brukselskim muzeum zobaczyć można kilka jego prac (poziom 2, sale 68 i 63), między innymi “Pejzaż z upadkiem Ikara”, “Spis ludności w Betlejem”, “Rzeź niewiniątek”, “Walka karnawału z postem”, “Upadek Zbuntowanych Aniołów”.

Upadek Zbuntowanych Aniołów (1562)

Niesamowite jest, że w tym muzeum nie trzeba się przebijać przez tłumy. Można podziwiać i wglądać się w fascynujące obrazy ile dusza zapragnie. A jest w co…

Dalej przechodzę do Hieronima Boscha oraz według mnie jego najciekawszego obrazu, zresztą jednego z najlepiej zachowanych (poziom 2, sala 70). Jest to tryptyk “Kuszenie św. Antoniego”, który zgodnie ze źródłami, które udało mi się znaleźć, znajduje się w muzeum w Lizbonie. Nie wiem, co robi w Brukseli, ale za to miałam szczęście oglądać to dzieło sztuki. Na tym obrazie św. Antoni jest przedstawiony aż 4 razy. Zostaje on poddany różnym pokusom, które udaje mu się przezwyciężyć: odmawia modlitwę, wykonuje gest błogosławieństwa, szuka ucieczki w lekturze tekstów religijnych. Zdaje się zupełnie nieczuły wobec dziwnych istot i rzeczy jego otaczających takich jak: listonosz na łyżwach, niewiasta na szczurze czy diabeł na gęsi.


Sala 53 jest całkowicie oddana pod obrazy Rubensa ogromnych rozmiarów. I znów, całą przyjemność oglądania mam dla siebie, czyżby to nie piękne…

Obraz Jacques-Louis Davida z 1793 “Śmierć Marata” to, mówiąc ściśle, przedstawienie męczennika rewolucji. Jean-Paul Marat był jednym z przywódców francuskiej rewolucji oraz przyjacielem Davida, który został wezwany kiedy to Marata zadźgała nożem pewna żyrondystka. Wydaje się, że głównym elementem tego obrazu jest pozycja, w której David prezentuje Marata. Jest ona porównywana do pozycji wycieńczonego ciała Chrystusa (tak jak na Piecie watykańskiej Michała Anioła). Wanna nie jest tu przypadkowa, Marat miał chorobę skóry i długo siedzieć mógł tylko będąc w wodzie.

Można by było siedzieć w tym muzeum jeszcze długo, ale żołądek prosi nowych doświadczeń. Udajemy się na lunch do Chez Leon, gdzie podobno w sezonie ciężko jest się dostać przez kolejki.

Bez żadnych problemów i rezerwacji mamy stolik i już w ekscytacji czytamy menu. Tutaj można spróbować miejscowych specjałów czyli małży zapiekanych lub w rondelku. Cena zależy od typu małży i zaczyna się od €11 za porcje na jedna osobę po 15 szt. (małże z masłem i serem). Zamawiamy te w sosie pomidorowym z czosnkiem i serem oraz głęboko smażone z sosem tartar i zupę cebulową (uwielbiam!). Zdecydowanie polecam małże zapiekane na różne sposoby od tych smażonych, są przepyszne, no i zupa jest super!


A na deser… Cóż, muszę przyznać, że będąc na wakacjach, a zwłaszcza tak krótkich jak dwa dni, w niczym sobie nie odmawiam. Są budki, uliczne okienka, albo restauracje i tea room’y, i wszędzie sprzedają gofry. I je też trzeba spróbować!

I znowu przy ratuszu, na przepysznego gofra idziemy do Maison Dandoy (jest tych cafe cała masa w Brukseli).

Warto wspomnieć, ze są dwa główne rodzaje gofrów w Belgii czyli Brussels oraz Leige waffles. Bruksela gdzie jest dobrze wiecie, a Leige jest miastem położonym na wschodzie kraju przy granicy z Holandią oraz Niemcami. Gofry z Brukseli są prostokątne, pulchne i chrupiące, te z Leige są okrągłe, bardziej zbite oraz chrupiące na zewnątrz i miękkie w środku. Podstawowa wersja brukselskiego gofra kosztuje €7, tego z Leige €8 plus dodatki, których jest tu cała masa. Zamawiamy tutejszego brukselskiego gofra z bitą śmietaną i gotowanymi wiśniami… A do tego pachnącą bergamotką herbatę i cappuccino. Niebo w gębie!

Jeśli nadal będziecie głodni, albo po prostu zechcecie spróbować kolejnego smakołyku, zajrzyjcie do Cheese Kot. To malutki lokal, gdzie dostaniecie świeżą bagietkę nadziewaną nagrzanym pod lampą (czekasz aż się nagrzeje) serem raclette: czosnkowym, wędzonym a może klasycznie śmietankowym? Z rukola, korniszonami za €5 dostaniecie bombę węglowodanową, ale jakże pyszną. Płatność w tym lokalu jest możliwa tylko gotówką.

Większość głównych atrakcji miasta znajduje się w 5-10 minutach piechotą od wielkiego placu, dlatego przed wyruszeniem na lotnisko, szybciutko zaglądamy również do Katedry Świętego Michała i Świętej Guduli, głównego kościoła Brukseli. Warto jest zwrócić uwagę na monumentalne organy autorstwa Gerharda Grenziga w nawie głównej, witraże z XVI wieku oraz prezbiterium z grobowcem książąt brabanckich z XVII wieku.

Planowaliśmy jeszcze odwiedzić Parlament Europejski oraz wejść na Sale Obrad, aczkolwiek zabrakło na to już czasu i jedyne, co zdążyłam, to znaleźć tabliczkę upamiętniającą ruch wolnej Polski. Jeśli chodzi o wizytę na salę obrad, terminy wizyt w sezonie i poza nim różnią się, a dokładnie można sprawdzić tutaj.

Uff, niby to tylko dwa dni, a tyle miejsc odwiedzonych i rzeczy zjedzonych. Jeśli po tym wszystkim nie macie jeszcze dość, poniżej więcej słodkiego szaleństwa, gdzie kreatywność czekoladowa nie zna granic.

Na naszej liście było jeszcze sporo miejsc, które nie zdążyliśmy odwiedzić: Muzeum Magritte (który jest częścią muzeum Sztuk Pięknych koncentrującą się na sztuce współczesnej), Muzeum Czekolady przy ratuszu (Choco-story Brussels), Kościół Notre-Dame du Sablon (Eglise Notre Dame du Sablon) – kościół katolicki z XV wieku, kolejny przykład gotyku brabanckiego, Atomium – czyli słynny model kryształu żelaza powiększony 165 miliardów razy zlokalizowany na przedmieściach Brukseli; przy nim znajduje się również Muzeum miniatur (Mini-Europe) oraz Planetarium (oficjalna strona tylko w językach francuskim oraz niderlandzkim) i wiele innych…

Podsumowując, pachnące czekoladą i goframi miasto, uśmiechnięci ludzie, którzy nie próbują krytykować wzrokiem, a po prostu odpowiadają “Ça va” na twoje łamane “Bonjour, ça va”. Daje Brukseli moje absolutne tak, jeśli chodzi o weekendowy lub, tak jak w naszym przypadku, pośród-tygodniowy wyjazd. Liczne muzea, piękna oraz unikatowa dla tego regionu architektura, smaczne, choć i tuczące jedzenie to przepis na udany recharge przed powrotem do biurowej rzeczywistości.



7 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Wioska Sirince

Comentarios


Post: Blog2_Post
bottom of page